Przesłanie pana Nowaka

By | 14:52 Skomentuj tę notkę!
Wszystko zaczęło się od prostego pytania – co dalej?

Dzień w dzień wstawał, zbudzony przez półmrok i szczyptę ironicznego zmęczenia. Maszerując po tym tam, gdzie zwykle, czyli zaglądając do lodówki w celu uciszenia kanonady kiszek.

Miał dość mięsiwa, gorszyło go i przyprawiało o mdłości, gdy dookoła jedynie polędwiczka albo salcesonik przekładany wymysłem najnowszym zdrowotnego pieczystego miast pieczywa tradycyjnego, a do tego może jajeczka, też z dodatkiem boczku przypiekanego a następnie przysmażanego, by na końcu urządzić go na głębokim oleju i schrupać, schrupać z tym tłustym smakiem, nie pamiętać o cholesterolu. Mówili przecież – trzeba odżywiać się zdrowo, dbać o dietę, siebie, myślenie męczy.

Ale on za nic miał sobie rady inteligientów wielkowieyskych, rzygając tym, rzygając najserdeczniejszej jak tylko potrafił. Brał garść suchych jak wiór płatków, pochodnych kukurydzy, która jakkolwiek płatków (niczym kwiat) nie posiadała, tak były jej produktem finalnym z rozkoszą wbijającą się w luki pomiędzy starymi już zębami. Pal to licho, myślał zawsze, zgniją razem, jednak w mordzie, a nie w ziemi! Ząb-jedzenie, przyjaźń wieczna.

Konsumował bez apetytu, chrupiąc przy tym głośno i przyprawiając mądrych o zawroty głowy. Bo jak to tak sucho, niezdrowo, bez mięsiwka? Zamęczy się biedak, wykończy bez sił, padnie na zawał, przepracuje się inteligiencik jeden! Olaboga, co on prawi, że niezdrowe, że racji nam brak tu, tam,
w ogródeczku, w kucheneczce, a za miedzą to już nawet nie powie? Olaboga, olaboga!

Otaczała go rzeczywistość straszna, bo tak mdła i wybladła, przeżarta przez miedź i zżółkła, sucha jak wiór godny miana jego posiłku. Tak właściwie, to nawet nie był głodny – kanonada kiszek, powstała z przymusu, z tego, że wypada, bo tak się powinno, bo tak się je. Czasem efekt bólu poalkoholowego dopadającego rankiem po wieczorku wyczekiwanym przez dób sześć, tym pięknym, wspaniałym, relaksacyjnym i jakże ambitnym.

Gdzieś w pół jednej czwartej kolejnego, obfitego kęsku listka płatkowego zerwanego z nie-kwiata kukurydzianego, zatęsknił za tym rodzajem bezdennego głodu, nadającego minimum trasy. Wziął wolne, pragnął spłynąć, spłynąć jak nigdy dotąd wodospadem do krainy chmielowej, z gracją
i elegancją godną człowieka jego miary – upity jak świnia, ale świnia nad świnie. Podróż w odmęty historii trwała i trwała, a on wertował obraz za obrazem, slajd za slajdem – telefon za telefonem, wykonywane, bez odpowiedzi. Umówił się z duszą pokrewną, nie przybyła, zabrakło jej formy, albo idei. Czasem miała po prostu te lepsze od jego pustej w swej obfitości. A samemu tak spływać
w nieznane? Sprawa niebezpieczna, warta pożałowania. Został tedy mistrzem w produkcji degrengolady intelektualnej – ćwiczył ją dzień w dzień, porankiem i wieczorem, wytrwale, przez cały czas swój wolny. Chciał nawet dobrych zawieść, pracę rzucić i wejść z nią na rynek – niestety, degrengolę dopadła klęska urodzaju, obrodziło i to u każdego, że nikt kupować nic nie chciał. Pozostał przy stukaniu.

Koszula – wyprasowana. Kapelusz – jest.
Pozwolili mu wrócić na stanowisko pracy, przed biurko, do pokoju jego własnego. Nie mógł wyjść nieprzygotowany, niegodny swego stanowiska. Toć to wyżyny naukowe, spać, jeść i pracować najeleganciej trzeba, a on ciągle o tym zapomina, tuk jeden, tuk! A srać, srać to już mu nie wolno, tfu, słowo obelżywe.

Usiadł a tysiące małych światełek rozjarzyły się przed jego twarzą. Nie było to nagłe, zwykła rutyna, program wykonawczy, złożony, system w trakcie uruchamiania swojego przekaźnika obrazu, konstrukcji niezwykle delikatnej, cali dwadzieścia pięć i pół. Potem pozostało już tylko stukać, stukać w klawisze, bezmyślnie, bezmózgo, nieść dumę rodzinie. Każdy tak głośny, nieznośnie morderczy – szczyt zdobyty raz po raz, wyżłobiony milijon kolejny! Sens i cel egzystencji, dzień
w dzień pracując, redagując, sklecając, paplomanię tworząc – bez sensu, dla sztuki, bez celu! Bo sztuka dla sztuki żyje, krytyk zje, widownia przeżuje, jej i tak nikt nie posłucha!

Tak myślał i myślał, aż dopadło go uczucie niespokojne, niczym wiór siadający głęboko na żołądeczku delikatnym, trujący i szkodzący, rozrywający flaczek za flaczkiem, wymagający upustu odpowiedniego. Była to pustka wypełniona najgorszego rodzaju złem i zgnilizną, od tak wielu lat go toczącą, upychana w worze nieszczelnym, przeciekającym, aże wreszcie pękł cały, w proch i pył zmielony, brudny, niedelikatny, obraźliwy dla całego swego jestestwa.

Do nozdrzy, tak szczelnie zamkniętych i nieczułych, dotarł smród egzystencji. Wszystko zaczęło się od niewinnego... Zaszczuty zwierz, szukający odpowiedzi, wiedzący-nie! Docierało to do niego ukrywając się zarazem, nie był w stanie tego pojąć, całe życie przed oczami, zgnilizna, trup, przeżarte mięsiwo. Tu prostata i nowotwór, grabarz stoi tam, po lewej...

Bezsilne...

...co dalej?!


Nowszy post Starszy post Strona główna

0 komentarze:

Komentuj, snuj refleksje, a co najważniejsze dyskutuj!

Wklejanie linku do swojego bloga na końcu komentarza może spotkać się z pozytywną odpowiedzią autora "Réalité de la legende".