Oto jeden z efektów
moich zainteresowań stalinizmem - konkretnie jego okrucieństwami.
Syberia, wycieńczony szaleniec, który postanowił uciec z obozu...
Ale kim on tak naprawdę był? Wiele wskazuje na to, że sam nie
pamięta.
Szedł, a śnieg
skrzypiał mu pod nogami. Szare niebo, skrywające się niemal
nieustannie
z szalejącymi dookoła ścianami bieli, było jednym z nielicznych towarzyszy jego wędrówki – czasem wychylało się zza zasłony i dzień w dzień przynosiło mu nadzieję, że wciąż istnieje, nie zapadł się w piekielnym horrorze własnego, dogorywającego umysłu.
z szalejącymi dookoła ścianami bieli, było jednym z nielicznych towarzyszy jego wędrówki – czasem wychylało się zza zasłony i dzień w dzień przynosiło mu nadzieję, że wciąż istnieje, nie zapadł się w piekielnym horrorze własnego, dogorywającego umysłu.
Ubrany był w brązowy, zimowy płaszcz z mechatymi wykończeniami, dość mocno już nadgryzionymi przez ząb czasu. Na dłoniach – grube, skórzane rękawice, nie zdradzające możliwości swobodnego poruszania palcami kończyn w nich skrytych.
Każdy krok wydawał się być ociężały – ponad ludzkie siły – a w myślach kołatała się tęsknota za widokiem jakichkolwiek, żywych istot, nie widzianych już od tygodni. Z resztą... Strach by mu było gębę otworzyć, zima należała do wybitnie srogich w całym kraju – zamarzły ludzkie serca, zniknęło współczucie. Zaczęła się ona tyle lat temu, a odwilż pozostaje mrzonką – właśnie z tego powodu, mimo wszystko, znajdował jeszcze resztkę radości w braku żywej duszy w okolicy – schemat ewentualnych spotkań był prosty: Niemców unikać, a swoich – nawet nie zauważać. Szanse na przeżycie i tak miał niewielkie, pozostało umrzeć mu w sposób godny wedle jego własnego sumienia, skoro i tak nie miał nic do stracenia. Wybór był niewielki - zamarznąć chwytając się swojej szansy do ostatniego momentu, miast zginąć na rzecz całej tej, podłej machiny tortur lub znaleźć broń i zginąć w walce.
Miał czas by myśleć, choć tak często zaczynało brakować mu na to sił – ostatnimi dniami sen był niewskazany, w ciągu minionej doby jego umysł zmarkotniał, wspierany w tym przez monotonię śnieżystego obrazu. Niebo... Czy ono wciąż tam jest? Śmierć wydawała się być zbyt odległa, a on przecież wciąż istniał, walczył, miał nikły płomień nadziei, że jednak ucieknie – zagrzewało go to do dalszej, niezdarnej podróży.
Przebyty pustkowia, które dało się opisać tylko i wyłącznie jako mroźną biel... Wydawałoby się jednak, że otacza go życie z perspektywy twórcy-architekta podziwiającego to, co stworzył. Wszystkie istnienia ludzkie - z jednej strony tak niewinne, wspaniałe, krystalicznie czyste
i wszechobecne! A z drugiej – przytłaczające, niosące powolną, okrutną śmieć, rozszarpujące krok po kroku to co nazywa się uczuciami oraz emocjami, będącymi ostatnim ciepłem umierającego razem z nim społeczeństwa – popełniające najwspanialszy rytuał zbiorowego, wzajemnego sadystycznego masochizmu.
Ostatnie lata odebrały im wszystko – rodziny, prace, ambicje, marzenia. Życie tak wielu zostało zmarnowane, a Ci, którzy pragnęli uratować swoje zmuszeni byli do zatracania własnego ducha. On sam wydał swoją rodzinę w ręce władzy – oskarżenie ich o kolaborację było najczystszym z kłamstw, które jednak spodobało się organom władzy, ale.. Jako najmłodszy musiał jakoś przetrwać, znaleźć porozumienie z tymi, którzy mieli władze nad jego egzystencją! Nie zasługiwał na to, by podciągnąć te zeznania i przeciw niemu – doniósł na niego sąsiad? A może to ostatni zryw matki, która matczyne odruchy utraciła na przesłuchaniu? W przeciwieństwie do nich przynajmniej nadal żył – akt łaski za pokorną pomoc w rozbiciu tej wyimaginowanej siatki szpiegowskiej, do której miał przynależeć – kilka podpisów, potwierdzenie wersji sugerowanej.
Czuł, jak opada z energii witalnej – jego obolałe nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa – odruchowo spróbował zacisnąć pięści – nie udało mu się to. Był już tak słaby? W oddali jakieś brunatne kontury zdawały się przebijać przez śnieżycę...
Nie, nie, to niemożliwe,
zdawało mu się.
Świst i jęk wiatru
zagłuszał jakiekolwiek, inne dźwięki – a może ich tu po prostu
nie było? Bo... Dlaczego cokolwiek miałoby brzmieć na pustkowiach?
W prawej dłoni chyba coś
trzymał – ciężkiego do określenia dla zmysłów w tym stanie,
twardego. Ale co mogło się tam tak nagle znaleźć? Zatrzymał się,
zaczął wertować swoją pamięć – miał wrażenie, że była to
czynność o wiele bardziej bolesna, niż cała jego wędrówka dla
kończyn. Sen... Potrzebował snu i prowiantu, musiał się czegoś
napić.
Tak, napić! Przecież trzymał w dłoni manierkę z alkoholem – wyciąganie jej z plecaka było w tę pogodę prawie niemożliwe, dlatego nawet nie miał zamiaru jej schować po ostatnim posiłku. Niezdarnym, powolnym ruchem spróbował ją otworzyć – po kilku próbach wreszcie mu się udało, ale... Zapomniał - przecież manierka była pusta, wypił już cały swój zapas trunku. Czyli... Nie zostało mu już wiele czasu? Nie, to nie mogło się tak skończyć.
Coś przebiło się przez wyjący wiatr – zniekształcony świst... Może huk? Brunatne sylwetki na horyzoncie stały się wiele wyraźniejsze – czyżby tak wyglądała ta duchowa, metaforyczna śmierć?
A może to po prostu inni ludzie, potrzebne teraz zbawienie?
Chociaż... te barwy... unikać...
Poczuł ból w klatce piersiowej - począł ją rozrywać nieludzki... Boże... Ten chłód... TEN BÓL! Chciał krzyczeć, choć nie był w stanie – padł na śnieg plecami, zawartość jego plecaka zagrzechotała, stłukła się znajdująca w nim butelka. Słyszał i czuł teraz wszystko o wiele wyraźniej, głębiej – jego ciało wrzeszczało w agonii, ból dosięgnął każdy nerw, a śnieżyste iskierki wbijały się w odsłonięte fragmenty skóry nachalnie, torturując go niczym subtelny kat. Dosłyszał nawet kilka ludzkich, żołnierskich słów po niemiecku.
Minęło kilka chwil – sekund? Dni? Tygodni? A może lat... Stracił poczucie czasu tak prędko, jednakże wtedy wreszcie było lepiej – poczuł przyjemne ciepło rozchodzące się po całym jego jestestwie,
a ból zniknął gdzieś w oddali, uciekł, zdawałoby się, raz na zawsze - nie umierał też w samotności, choć było to towarzystwo jego własnych katów i morderców, to znajdował w tym pocieszenie – właściwie to poczuł radość, szczerą, najprawdziwszą, po raz pierwszy od kilku lat. Można by powiedzieć, że umarł śmiercią żołnierską – takie miał wrażenie, mimo, iż żołnierzem nigdy nie był.
Widział, jak uchodziło z niego jego własne życie – ledwo widoczna, eteryczna chmura o barwie letnich, dojrzałych maków unosiła się nad jego ciałem, powoli wzlatując coraz to wyżej i wyżej...
Spokój i chłód...
Pozostała tylko plama
krwi na śniegu, lada moment zasypana przez naturę razem z tym, co
kiedyś było ciałem.
Cisza... i nareszcie
koniec.
Każda Twoja notka mogłaby trwać bez końca, zdaje mi się, że każdy temat mógłby być pozornym początkiem książki. Nie spodziewałam się u Ciebie takiego tematu. Jakoś tak...Mimo to poczułam stoicki spokój. Może to dlatego, że śmierć stałą się tu oddechem wydawanym w czasie ulgi.
OdpowiedzUsuńO rany, publikacja z 2014, która powstała w 2013 w przerwie między zajęciami. Przyznam, że faktycznie chciałem podźwignąć ten tekst dalej, ale zabrakło mi wtedy weny.
Usuń