Przypadek Paula Ryttersina [mini-opowiadanie, część pierwsza]

By | 09:08 3 komentujących
PRZECZYTAJ TO KONIECZNIE NIM ZAJMIESZ SIĘ OPOWIADANIEM! KLIKNIJ!

Gwoli wyjaśnienia - w ciągu najbliższych czwartków będę publikował lekką formę literacką. Dziś jedynie wprowadzenie, które nie należy do najbogatszych, aczkolwiek jego egzystencja jest konieczna. Za tydzień winno być obficiej i przyjemniej, a teraz zapraszam do lektury!

Prolog

"Przypadek Paula Ryttersina"


Źródło: pinterest.com
Twierdza na Przełęczy Kilgraff została porzucona na niemalże wiek temu, a mimo to jej majestatyczne mury wciąż budziły podziw, wiernie trzymając wartę nad całą okolicą. Ogromna, kamienna góra stworzona ludzkimi dłońmi doznała w tym czasie tylko powierzchownych uszkodzeń. Rysy na powoli kruszejących murach czy wyniszczenie przez ząb czasu kilku blank okazały się naprawdę niskimi stratami, względem szacowanych. Porzucona w ramach traktatów, a dziś znów przytulona do serca przez rząd i żołnierzy, bo na horyzoncie szybuje widmo nowej wojny. Wtedy jastrzębie przestają się przejmować umowami międzynarodowymi i, zdroworozsądkowo, zajmują pozycje jako pierwsi. A przynajmniej takie było jego zdanie jako doświadczonego porucznika. 

Stojąc na małym, drewnianym podwyższeniu, które specjalnie postawiono ku tej okazji na dziedzińcu, porucznik Carl Manover przyjmował swoje oddziały w pełnym rynsztunku bojowym. Granatowa peleryna silnie trzepotała na wietrze drażniąc się z nim, jakby naiwnie próbując go wywrócić, złamać ten protokół pełen powagi i zbezcześcić atmosferę sacrum. Ignorując to wreszcie położył obie dłonie na zdobionej brylantami rękojeści ostrza i zadarł z lekka podbródek, po czym skupił swoje oczy na podkomendnych. Właśnie do twierdzy zaczął wkraczać pochód chorągwi Lyndeburskiej, dwustu doborowych ciężkozbrojnych z wyżłobionymi na napierśniku emblematami rozwścieczonych wilków. Niektóre z pancerzy lśniły delikatnie w świetle słońca, inne natomiast były już zbyt stare i zmatowiałe, by cieszyć się takim przywilejem. Wiatr sprzyjał przynajmniej chorągwiom, które dumnie powiewały w wygrywane przez niego rytmu i, zapewne, doprowadzały do szału chorążych, którzy musieli zachować pełnię dyscypliny. Dobrze, tego im właśnie było potrzeba w nadchodzących dniach. Dyscypliny. Zaraz za siłami z Lyndeburga wmaszerowały lekkozbrojne i o wiele gorzej uzbrojone oddziały nadesłane przez lorda Conrada. Idący w skórzniach i grubych płaszczach ludzie nie prezentowali sobą za dużej dyscypliny, uzbrojeni najróżniej – od włóczni, przez miecze po topory – i bez krztyny przeszkolenia, ale mimo to cenni. Byli to okoliczni chłopi wcieleni do wojska w zamian za wolność swych rodzin. Jak nikt inny znali ten teren, mogli okazać się najlepszymi zwiadowcami, pozostało mu tylko pogrupować ich wedle więzów rodzinnych. Powinno poprawić to ich morale, poza tym trzeba jednak zachęcić plebs do wspólnej integracji, przy okazji wyznaczając wyraźną granicę pomiędzy nim a rycerstwem. Pochód wojsk witających swój nowy dom trwał dalej, po przemarszu chłopów znów zatrzepotały chorągwie prezentujące herby szlacheckie. Z Hyndebergu przysłano im kilka pomniejszych chorągwi łuczniczych, które wyposażono odpowiedni do wyprawy. Kolczugi połączone z futrzanymi dodatkami idealnie pasowały do mroźnego klimatu, w którym przyszło im operować, a przy okazji było to godne zamknięcie marszu. Całość nie trwała dłużej, niż trzydzieści minut, a niemalże dwutysięczny garnizon fortecy był wreszcie kompletny. 

Carl zarzucił wreszcie szatę z emblematem, przedstawiającym kruka wpatrzonego w księżyc, na swój lniany, codzienny strój. Dodawało mu to odrobiny powagi, której potrzebował jako świeżo upieczony dowódca placówki takiego rodzaju. Rozejrzał się po małym pomieszczeniu, na szybko wysprzątanym i wciąż praktycznie nieumeblowanym, które miało służyć za jego centrum dowodzenia. Na środku stał tylko stół z piętrzącą się stertą listów, dokumentów i map, a za nim mały taborecik. Bez krztyny emocji czy ceremonialnego protokołu godnego pysznego-dumą-idioty-w-dowodzeniu usiadł przy na nim i zajął się wreszcie papierkową robotą, od czasu do czasu gładząc się po łysej głowie. 
- Sir, przynoszę meldunek.
Z lektury nad raportem dotyczącym stanu zaopatrzenia wyrwał go młodzieńczy głos, na którego źródło prędko przeniósł swój zmęczony, chłodny wzrok. Dwudziestolatek w lekkim pancerzu kolczym, który właśnie przed nim salutował, wydawał się być z zestresowany. 
- Spocznijcie, żołnierzu.
- Sir, melduję, że źródło słodkiej wody mające swój początek w piwnicach nadal płynie. Medyk Paul potwierdził, że wciąż jest zdatna do picia.
- Dobrze, w takim razie zameldujcie kwatermistrzowi, żeby zajął się tworzeniem rezerwy i rozprowadzaniem przydziałów pomiędzy ludzi. Niech, na litość boską, pamięta o tym jaka panuje tu temperatura! Nie chcemy, żeby nasi ludzie zamiast wody taszczyli ze sobą lód!
Młody drgnął nerwowo, najwyraźniej zaskoczony swobodą Pierwszego-Przed-Bogiem tej twierdzy. Dokładnie o taką reakcję chodziło porucznikowi, który miał zamiar budować stosunkowo bezpośrednie relacje ze swoim nowym, najbliższym otoczeniem. Mają odczuwać respekt, ale nie strach.
- Zabierajcie się do pracy, a potem tradycyjnie zdajcie raport. Dziś nie ma snu, dopóki nie zajmiemy się najpilniejszymi kwestiami. Poza tym odnajdźcie sir Lidiana i popędźcie go z organizacją tego przeklętego zwiadu. Odmeldować! 
- Tak jest, sir!
Zasalutował raz jeszcze, po czym zniknął w drzwiach równie prędko jak się pojawił. Tego dnia w fortecy stanowczo nie było cicho, żołnierze podnieceni myślą o nadciągającej wojnie zdawali się wręcz radować i ochoczo oczyszczali fort z wszelakiego gruzu i ruin, a tymczasowe pole namiotowe na dziedzińcu wybuchało gromkim śmiechem raz po raz, ku irytacji aktualnie trzymających wartę. Tego jednego dnia spłynął alkohol nim nastała noc. Integracja przebiegała pomyślniej, niż można by o tym pomyśleć. Tylko biedni traperzy umykali gdzieś przy tym wszystkim, odizolowani, zagonieni do najcięższych prac. 

Pierwsze dni były niezwykle korzystne dla garnizonu, a już po dwóch tygodniach sporządzono dokładne mapy terenu i zakończono powierzchowną renowację. Stworzono również małe przyczółki na skraju lasu okalającego twierdzę w roli punktów pierwszego reagowania. Wyznaczono patrole, zabezpieczono fragment głównego węzła komunikacyjnego, a wszystko przebiegało bez problemu. Mimo to dało się wyczuć narastające napięcie i grozę wiszącą w powietrzu, choć wciąż nieujawnioną przez jakiekolwiek zdarzenia. Koniec drugiego tygodnia przyniósł ciemne chmury i wzmożony wiatr, a z nim pierwsze opady śniegu. Przekleństwom wśród wartowników nie było końca. 

(koniec wprowadzenia)
Nowszy post Starszy post Strona główna

3 komentarze:

  1. Sama nie wiem co napisać...Chyba po prostu-chciałbym mieć w przyszłości którąś z Twoich książek. Choć jedną. Kłaniam się do kostek.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jestem bardzo podekscytowana:) Lubię normalne wpisy na Twoim blogu, ale cieszę się, że zobaczyłam tu prozę i że pojawi się ciąg dalszy, a już wisienką na torcie jest fakt, że próbujesz zaangażować w to także czytelników. Podoba mi się to, że się rozwijasz (tak, tak, proza to nie nowość dla Ciebie, ale wiesz, o co mi chodzi). Także ten... Trzymam kciuki! Twoja fanka nr 1. :)) PS. W moim komentarzu jest tyle buziek, że wszyscy mają mnie pewnie za uczennicę gimnazjum <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. WIĘCEJ PROZY, DOMINIKU! <3 Te tam, gimnazjalistka, dołączam się o trzymania kciuków za cnego autora! ;D

      Usuń

Komentuj, snuj refleksje, a co najważniejsze dyskutuj!

Wklejanie linku do swojego bloga na końcu komentarza może spotkać się z pozytywną odpowiedzią autora "Réalité de la legende".