Źródło: spiralmagus.deviantart.com |
MAŁY FRAGMENT PISANEGO PRZEZE MNIE OPOWIADANIA Z OKAZJI ŚWIĘTA, KONTYNUACJA "PRZYPADKU PAULA RYTTERSINA" ZA TYDZIEŃ
Mimo miejskiej wrzawy i hałasów dnia codziennego Aldoria uchodziła za miejsce stosunkowo spokojne. W efekcie wszelakiego typu zakłócenia tego stanu rzeczy od razu głośno rozchodziły się wśród mieszkańców. A ten słoneczny dzień stanowczo pozostanie na długo w ich pamięci. „Karczma pod Smoczym Jajem” ceniła sobie renomę oazy spokoju z „ludowej jakości trunkami”, powszechnie znanymi jako szczyny, dlatego była tawerną lubianą. Ku narzekaniu kapłanów Wiecznego Juliusa uchodziła za miejsce czci i kultu wagi być może wyższej, niż miejscowa świątynia.
Tamtego południa spokój zakłócił huk, który dobiegł z jej wnętrza sprawiając, że cała ulica zastygła w ciszy przerywanej pojedynczymi przekleństwami kupców, którzy pragnęli jak najprędzej ruszyć dalej. Drzwi karczmy otworzyły się z hukiem, a czarny płaszcz z błękitnymi szyciami na brzegach był pierwszą rzeczą, którą dało się ujrzeć w ich miejscu. Podchodzący pod sędziwy wiek mag wycofywał się powoli z budynku z czarną laską skierowaną przed siebie pod kątem prostym. Zmarszczone w wyrazie gniewu brwi nie wróżyły za dobrze. Minęło raptem kilka sekund, a z wnętrza budynku dobyły się wrzask wściekłości, w ślad za magusem wyskoczył dwumetrowy dryblas. Już miał mu wyrwać kostur z ręki, już przygotowywał się do zamachu pięścią, gdy nagle odleciał w tył z ogromną prędkością, sądząc po dźwiękach uderzając w kilka osób po drodze, by ostatecznie wylądować na stole. Podmuch powietrza wywołany przez zaklęcie wzniósł w powietrze tuman kurzu, nawet szpiczasta bródka i obwisły wąs rudowłosego czaromiota drgnęły delikatnie. Razem ze stukotem laski, uderzającej dolną częścią o podłoże, w przechodniów na nowo wstąpiło życie. Ruszyli dalej, jak gdyby nigdy nic, a wrzawa życia powróciła do normy.
- Uwielbiasz wejścia z hukiem, mistrzu. - z tłumu wyłonił się młody brunet w prostej, czerwonej szacie przepasanej czarną liną, wyraźnie zadowolony z lekka kąśliwego komentarza, który dopiero co rzucił.
- Trochę powagi, Feliksie. Tutejszy plebs musi nauczyć się szacunku do ambasadorów Cesarstwa, a jeśli nie chcą słuchać, cóż... - na pomarszczonej twarzy rudego pojawił się delikatny półuśmiech, a towarzyszył mu ponaglający gest wobec towarzysza. Ruszyli w stronę centrum, starając się przy tym wmieszać w tłum.
- Udało ci się wykraść księgi z prywatnego zbioru tego... Jak było temu oberżyście... A, tak, tak, Bill, a więc z prywatnego zbioru Billa?
- Jak widać zdążyłem nawet świetnie się bawić jako widz wrzawy, którą urządzał Wielki Ambasador Imperium Kantharu Hollav Cain!
- Zapomniałeś o połowie moich tytułów! - prychnął teatralnie oburzony „staruszek”.
- Czasem podziwiam dyplomatów i dworzan, którzy za konieczne uznają zapamiętanie tego steku bzdur. Księgi są już u mości pana Lavatieu. Z ciekawości czy to naprawdę były wszystkie twoje tytuły, mistrzu?
- Żartujesz? Myślisz, że miałem pół dnia na wymienianie ich? Miałem zirytować, a nie zanudzić na śmierć karczmarza i jego biedną klientelę.
- Tak myślałem.
Szli wąskimi, zatłoczonymi ulicami miasta portowego, a wszechogarniający brud i fetor był nieznośny. Od typowej „barbarzyńskiej” mieściny różnił ją chyba tylko ten odrażający smród gnijących ryb, które uliczni handlarze oferowali każdemu praktycznie co krok. Ciężko jednak było stwierdzić niezadowolenie patrząc na twarze tych dwóch, groteskowych wręcz na tle otoczenia, postaci. Mag w starannie haftowanym, jedwabnym stroju ze złotymi zdobieniami stanowczo rzucał się w oczy, a sam jego kostur można było uznać za drogocenne dzieło sztuki. Jego uczeń, choć o wiele skromniej ubrany, nadal posiadał złoty amulet zawieszony na szyi, wyłożony kamieniami, których błysk sam w sobie mógł sprowokować niejednego do próby rabunku, gdyby nie respekt, który budzili.
Ludzie szeptali między sobą na ich temat, gdy ci przechodzili obok, myśląc, że pozostaje to niezauważone. Zaczynając od naiwnych zachwytów, w końcu to prawdopodobnie pierwsze persony tej skali, które spotkali w życiu, przez obawy dotyczące ich bezbożnych praktyk, a na spluwaniu kończąc. Imperium Kantharu prowadziło dość zaborczą politykę, nie dało się ukryć, a wiele praktyk tego tworu zarządzanego przez radę magów traktowano jako okrutne i nieludzkie, włącznie z traktowaniem osób bez talentów magicznych jak obiektów eksperymentalnych. A przynajmniej takie chodziły tutaj przezabawne plotki odkąd gruchnęła wieść, że najbogatszy z miejscowych kupców ambasadora z samego Imperium sprowadził. Miejscowi prędko dorobili czarną legendę temu wydarzeniu spodziewając się suszy, upadku ekonomii i gniewu bożego.
Hollav z Feliksem we względnym spokoju przekroczyli bramy miejskie, nie wzbudzając przy tym zainteresowania pochrapującego na warcie strażnika miejskiego. Za mostem, na obszarze przedmieścia, czekał na nich Dario Lavatieu w asyście kilku wojaków i swojej małej świty, prędko ruszając im naprzeciw. Skłonili się sobie wzajemnie, wymieniając przy tym wszelakie, konieczne uprzejmości.
- Ambasadorze, jeszcze raz podkreślę jaki to dla mnie zaszczyt, że zgodziła się szanowna Ekscelencja mnie wspierać... - w tym momencie Cain przerwał mężczyźnie gestem.
- Szanowny panie Lavatieu, po co te wszystkie formalności! Jesteśmy z dala od granic Imperium, naprawdę proszę sobie darować zanim popadniemy w śmieszność.
Słysząc to blondyn uśmiechnął się odrobinę i wyprostował, zubożając drugi ukłon, który serwował swojemu gościowi. Chrzęszcząca kolczuga niewdzięcznie wygniotła czerwona togę, którą na nią narzucił. W efekcie kupiec wręcz odruchowo pogładził ją, jakby starając się zamaskować mankamenty.
- Doceniam to pan... Doceniam to Hollavie. Jak i fakt, że zastąpiłeś moich ludzi przy tej drobnej... Pożyczce.
- Wiedza zgromadzona w tych księgach może okazać się bezcenna dla naszych poszukiwań, poza tym powiedzmy, że doliczam je do twojego rachunku. Nie można pozwolić, by tak wiekowe grimuary, które jako jedyne opisują wiedzę doczesnych na temat zamieszkujących te ziemie cywilizacji, tkwiły w dłoniach oberżysty na peryferiach znanego świata.
- Uczciwy układ. - mruknął, nie ukrywając przy tym skrzywienia na twarzy – Pozwolicie, panowie, że przedstawię wam resztę towarzyszy broni nim wyruszymy?
- Ależ oczywiście!
Hollav z ukosa spojrzał na Feliksa i skinął mu, kierując się razem z Dario ku reszcie dość barwnej grupy. Rzuciła mu się w oczy dwójka krasnoludów, głównie z powodu skrajnego kontrastu pomiędzy nimi. Bujna, brązowa broda należała do okutego w pancerz płytowy i uzbrojonego aż po zęby jegomościa, natomiast dwa, siwe warkocze splecione z zapewne bardziej imponującego zarostu, posiadał wrzeszczący na trójkę ludzi kwatermistrz wyprawy (zdawałoby się po jego zainteresowaniu pakunkami i nieustannie trzymanymi w dłoni papierami, które towarzyszyły „motywacji” pracowników). Nim zdążył przeanalizować resztę towarzystwa, Dario już zaczął kolejno przedstawiać mu całą resztę. Wpierw wskazał na trójkę poganianych, wymieniając z imienia tylko podstarzałego krasnoluda Thursgana zgodnie z przewidywaniem odpowiadającego za zaopatrzenie wyprawy. Dalej uwaga przeszła na czterech, rosłych chłopa w czarnych pancerzach płytowych. Uzbrojony w claymore John, kusznik Mark z toporkiem za pasem, Steven przypominający archetyp rycerza preferującego tarczę herbową i miecz oraz Carl wtórujący swymi upodobaniami poprzednikowi. Na ironię żaden z nich herbu nie posiadał, choć w swym fachu, jako kompania najemnicza, słynęli ponoć ze skuteczności.
- Kapitanie Balen, poznajcie proszę... - zwrócił się Dario do brązowobrodego.
- Mości pana Hollava Caina z kurwiarskiego Imperium, poznoje. Och, przeproszom za protakolik! - łysy krasnolud wciął mu się w słowo, ewidentnie zadowolony z okazanej pogardy.
- Po co te nerwy, panie Balen? Przecież swego czasu Kompania Czarnych Stawów starała się o tyle lukratywnych kontraktów z naszym wywiadem! - z uśmiechem odparł magus, a jego milczącego ucznia ewidentnie coś przy tej okazji rozbawiło.
- Po tokiej ocynie naszych kompetencji... A niechżesz otchłań ci pochłoni, ja już wom pokożę naszo jokość i wtedy somi do nos przyjdzieta!
Na czole kupca pojawiły się pierwsze krople potu, a jego zmartwienia zajściem prawdopodobnie uszłoby uwadze tylko i wyłącznie ślepego, niedorozwiniętego niemowlaka. Nim zdążył dojść do słowa imperialny ambasador roześmiał się stosunkowo serdecznie i wyciągnął dłoń do Balena.
- Miejmy nadzieję, że tak będzie. Może pan liczyć na rękojmie, jeśli naprawdę zostanę przekonany!
Krasnolud, choć z oporem, to jednak uścisnął jego dłoń, ku konsternacji swoich towarzyszy.
- Ekhm, tak, to skoro panowie się już zdążyli przełamać lody to prosiłbym o szykowania się do wymarszu. Czas nagli, wkrótce południe, sami rozumiecie.
Wyruszyli konno, gdy Słońce górowało na nieboskłonie. Dwunastu jeźdźców z rumakami obładowanymi bagażem – pochód otwierał Mark ze Stevenem, zaraz za nimi Feliks trwając w ożywionej konwersacji z kwatermistrzem Thursganem, Dario Lavatieu z ambasadorem, trójka parobów, a na samym końcu John i Carl razem z Balenem. Prędko wyjechali poza obszar przedmiejski, kierując się traktem w kierunku pobliskiego mostu. Ledwo pożegnali Aldorię, a już przejeżdżali obok pierwszego posterunku wojskowego, będącego prostą, kamienną wieżą obsadzoną małym garnizonem – na horyzoncie roiło się od placówek tego typu.
- Kapitanie? - odezwał się w końcu John, gdy był pewien, że są wystarczająco daleko od reszty tak, aby nikt nie usłyszał ich rozmowy.
- Czego?
- Ci magowie, mówili tylko o jednym, coraz mniej podoba mi się ten kontrakt.
- Nie tylko jemu, sir. - burknął Carl.
- Ech, psia jucha! A poprawdziłżem wos kiedy na tako misję bez powoda? Mi też się nie podobo, szczególnie, że przysłoli jednego z najwożniejszych urzędasów. Tym bordziej powinniśmy chrunić kyntrahento przed NIEBEZPIECZEŃSTWOMA, rozumita? - mrugnął do nich porozumiewawczo, a ci skinęli po chwili.
- To takich da się w ogóle wynająć, kapitanie?
- No włośnie nie, Carl, psia jucha nie! - podniósł odrobinę głos, jednak szybko się po tym uspokajająca – Tym bordziej te śmierdziele muszą mieć w tym brudny, opłocolny interos. Dopóty nie wjedziem w niezamieszkano dzicz patrzajta na nich, a bydzie dobrze.
Pierwszy posterunek, drugi, trzeci, czwarty, piąty... Feliksa dopadła nieziemska dawka nudy odkąd Thursgan obruszył się słysząc, że w Kantharze za tak prymitywne zabezpieczenie wody w skórzanych bukłakach kwatermistrza czekałoby co najmniej sto batów za narażenie życia pijących. Słyszał, że tereny na tej wyspie należą do niezwykle niebezpiecznych, ale nie spodziewał się aż tak gęstej siatki zabezpieczeń na terenach przylegających do miasta. Chociaż co mogła dać tak prymitywna wieża i ludzcy strażnicy – widok pierwotny, jakże niecodzienny dla wychowanka Wyższego Kolegium Magicznego? Czynnik ludzki był zbyt słaby, aby w pełni podołać zadaniu tej miary, szczególnie nocą.
W takich chwilach szło zrozumieć dlaczego Imperium, które opanowało sztukę ożywiania konstruktów magicznych, górowało w bojach nad wszystkimi innymi państwami. Choć, niestety, delikatniejsze kwestie nadal wymagały interwencji czynnika ludzkiego, jak ta tutaj. Zapomniana wyspa na skraju świata, przez wywiad podejrzewana o bycie drugim kontynentem, z sekretami dawno upadłych cywilizacji. Kupcy organizujący wyprawy od lat przywozili z jej wnętrza bezcenne relikty przeszłości skrywające znamiona potężnej magii. Nieraz przypłacili za to życiem bądź szaleństwem z powodu silnych zaburzeń magicznych panujących w głębi lądu – anomalie, które powstają w miejscu wielkich katastrof były nieczęsto spotykanymi i odgradzanymi od znanego mu świata terenami. Miewały nieprzyjemne skutki dla istot żywych, od licznych chorób i bóli głowy, poprzez modyfikowanie fauny w swoim pobliżu, rodząc w ten sposób bestie rodem najgorszych koszmarów. A wedle danych wywiadu kantharskiego cały ten region dało się nazwać taką anomalią, która odbiera dostęp do wiedzy mogącej zrewolucjonizować i usprawnić świat. Wszelakie informacje na temat upadłych cywilizacji, które zamieszkiwały ten teren długo przed pojawieniem się pierwszych elfów na Wielkich Ziemiach (uznanych za jedyny, jak dotąd, kontynent), jasno dają do zrozumienia, że daleko przekraczały nawet imperialny poziom zaawansowania magicznego. Od latających pojazdów przez artefakty gromadzące moc zdolną do wzniesienia całych miast w powietrze.
Na szczęście nikt inny nie miał czasu zwrócić uwagi na ten region. Gdy kantharscy szpiegmistrzowie dotarli do informacji o planowanej wyprawie do najgłębszych skrawków lądu, za odkrytą jak dotąd granicę „przeżywalności”, musieli wysłać tam swoich ludzi. W innym przypadku konieczne byłoby użycie wojsk, zbyt duże koszta, zbyt duże zagrożenie wojną z Koalicją Wschodnią, wciąż stanowiącą realne zagrożenie dla molocha rządzonego przez magokratów. Ludzie dobrani do tak wysokiej wagi misji musieli być doświadczeni na tyle, by dać sobie radę w kiepsko znanym terenie, w którym tylko najbieglejsi mistrzowi sztuk magicznych są w stanie korzystać ze swych talentów – padło na Hollava, który ze wszystkich swych uczniów postanowił dobrać do tej wyprawy właśnie jego. Okazja do życiowego awansu, być może kosztem krwi mistrza, stała przed nim otworem... Póki co musiał się jednak skupić na obserwacjach, miał stać się oczami i uszami czarnoksiężnika w czasie, gdy on zajmie się studiowaniem ksiąg wykradzionych rzekomemu Zakonowi Równowagi. Niech będzie i tak, od zawsze pragnął ujrzeć niesławne skutki anomalii, od zawsze chciał mieć możliwość prowadzenia badań w tej materii, od zawsze...
- A co jest, kuśka, nie tak ze skórą z baranich jelit na ustniku?! - chrapliwy głos kwatermistrza wyrwał go z zadumy.
- Mówiąc po waszemu – niedoczyszczone powodują sraczkę, mości krasnoludzie.
- Jak kto i delikatny to może i powodują – prychnął – Ale jeśli myślicie, że wielmożny Dario by mnie za zapaskudzona wodę z posesji nie pognał, toście głupi!
- Zawsze to jakieś pocieszenie. – westchnął Feliks – Ale i tak ją przegotujcie w przerwie, albo chociaż zamontujcie filtry wzmacnia...
- Fi... Filoco co?! - obruszył się Thursgan jeszcze bardziej.
- Nieważne, w wolnej chwili dajcie się mi tym po prostu zająć. - kolejnemu westchnieniu towarzyszyły pokłady niewyobrażalnego zmęczenia z powodu pracy, która czekała młodego maga przy najbliższym postoju.
Prawie wszyscy rozmawiali, a ich głosy zlewały się w zlepek niezrozumiałym słów. Prawie, bo nie licząc Lavatieu oraz Caina. Czarnoksiężnik analizował pierwszą ze zdobytych ksiąg, za nic mając sobie prowadzenie konia, który i tak wiernie podążał w odpowiednim kierunku. Czuł na sobie ciężkie spojrzenie kupca, który czuł się dość niezręcznie w tej sytuacji, tylko czekał aż nie wytrzyma i w końcu spróbuje do niego zagadać. A to było coraz bliżej i bliżej, i bliżej...
- Są na coś zdatne? - wypalił w końcu.
- Zdatność to delikatnie ujęcie tej kwestii. - prędko odpowiedział Hollav nie odrywając nawet wzroku od księgi.
- To znaczy, mości magu? Jestem tylko prostym człowiekiem interesu, lubię konkrety.
- To znaczy, mości handlarzu... - zaczął, zamykając księgę i przewieszając tomiszcze na srebrnym łańcuchu przyczepionym do jego pasa - ...że czeka nas starcie nie tylko z wynaturzeniami żyjącymi w głębi lądu. Zastanawiam się jak istnienie czegoś takiego mogło umknąć nam wszystkim!
Dario spojrzał na towarzysza, jak nierozumny na nierozumnego, co było wystarczającym znakiem dla rozpoczęcia tłumaczenia.
- Kochany i szanowany karczmarz Bill to nikt inny, jak z dziada pradziada, powiernik „Zakonu Równowagi”, a przynajmniej taką przynależność określa twórca tych grimuarów. Miejscowi praktycznie od początku byli świadomi tego jak wartościowe przedmioty skrywają w sobie ruiny miast i nekropolie rozlokowane po całej wyspie. Powołali więc tajną organizację, która miała na celu zająć się ochroną tych bogactw przed wpadnięciem w niepowołane dłonie, a wprost mówiąc zabijaniem próbujących je zdobyć. Na temat samej Świątyni Chmur do której zmierzamy wiem aktualnie niewiele, ale biorąc pod uwagę szopkę odstawioną przez nas w mieście to wkrótce powinniśmy spodziewać się gości.
Niepokój znów zamalował się na twarzy szanownego Lavatieu stojąc kontrastem do beztroskiego uśmiechu maga, który wręcz z lekkim rozbawieniem opowiadał mu całą tę historię. Już miał coś krzyknąć, gdy gest Kanthariańczyka go przed tym powstrzymał.
- Biorąc pod uwagę jak czujny i nieufny wobec mnie jest kapitan Balen to już o wszystkim usłyszał i uwzględni te informacje przyjęte w taktyce obronnej bez zbędnego, panicznego wykładu.
Potwierdzeniem tych informacji było prawdopodobnie siarczyste przekleństwo w krasnoludzkim, które dobiegło zza ich pleców, połączone z kilkoma krzykami brzmiącymi jak nowe rozkazy. Dodając do tego Johna, który puścił się w galop w celu wyprzedzenia całej grupy i nawiązania kontaktu z jej czołową ochroną można było pozbyć się wszelakich wątpliwości.
- Dlaczego nie powiedziałeś wcześniej?! - wykrztusił w końcu blondyn, którego emocje nadal nie opuściły.
- Razem z Feliksem postanowiłem rzucić kilka zaklęć ochronnych, które utrudnią pościg potencjalnym rabusiom kręcącym się po tych terenach wbrew propagandzie rady miasta. Nie chcieliśmy niepotrzebnie niepokoić grupy, mamy wszystko pod kontrolą.
Dario zamilkł i nie odzywał się już więcej, choć ani trochę go to nie uspokoiło. Powoli zaczynał podzielać obawy najemników co do intencji magów. Gdy usłyszał, że jego wyprawa zainteresowała Imperium i pozytywnie rozpatrzą jego prośbę o wsparcie wyprawy w zamian za jedną czwartą łupów, którą sami sobie wyselekcjonują, zaczął cieszyć się jak dziecko. W głowie miał golema czy dwa, ot, żelastwo oddane jego woli, ale gdy dowiedział się, że przysyłają wyższej rangi maga... Cała jego nadzieja pozostawała w Kompanii Czarnych Stawów, która nieraz napsuła krwi imperialnym w trakcie wojen. Choć moce, którymi mieli dysponować magowie z Rady Dwunastu, mogą przekroczyć ich doświadczenie. Lepiej mieć nadzieję, że mości Cain nie potwierdzi legend.
W głowie Hollav dośpiewał sobie resztę odczytanych informacji. Pomijając fakt, że do spisania tego użyli dawno wymarłego staroelfickiego dialektu d'akn, to członkom tego zakonu udało się w jakiś sposób uodpornić na działania anomalii magicznych. Niestety jak dotąd nie znalazł najmniejszego strzępku informacji na temat metod zastosowanych do osiągnięcia tego, nie licząc może faktu, że udało im się to tylko i wyłącznie dzięki analizie dorobku starożytnych. Biorąc pod uwagę poziom konspiracji nie może to być zbyt duża grupa, pytanie tylko czy zdolna zagrać o wszystko w ramach chronienia informacji, które tak skrzętnie wykradła. Raport na ten temat powinien zadowolić resztę Rady Dwunastu, bo udowadniałby tezę wywiadu na temat możliwości uniknięcia negatywnych skutków nadużywania mocy magicznej. Starożytni najwyraźniej posiadali tę wiedzę, choć ostatecznie ich zawiodła. Gdyby poznali te techniki ochronne i mogliby je dopracować, zanim autorytet militarny Imperium zostałby nadwyrężony przez coraz częstsze katastrofy magiczne. Gdyby tylko inne nacje dowiedziały się, że istnieje coś takiego jak „anomalia” mogłoby to mieć katastrofalne skutki dla światowej polityki i doprowadzić do pogromów ludzi uzdolnionych magicznie, a na dodatek Kościół Juliusa miałby idealny powód, aby zwołać krucjatę przeciwko światowej ostoi magii i technologii. O ile propaganda, którą sączą do uszu obywateli, zakłada zmiażdżenie i tak dużej koalicji, to prawda jest o wiele okrutniejsza. Potrząsnął głową, gdy zorientował się, że zamiast skupiać się na misji odpływa w refleksje na temat aktualnej sytuacji geopolitycznej. Powrócił wreszcie do lektury księgi, a ta była niezwykle utrudniona, ponieważ nawet najbieglejszym z językoznawców nigdy nie udało się w pełni odtworzyć staroelfickiego.
Po godzinie spokojnej jazdy wśród wszechobecnych pól i łąk wyjechali wreszcie ze strefy pod ścisłą kontrolą wojskową. Gdzieniegdzie zaczęły pojawiać się zalążki lasów, gdzieniegdzie wzgórza, a na nich samotna brzoza, strumień. Trawy rosły tu wybitnie bujne i wysokie, aczkolwiek trakt, ewidentnie uczęszczany, istniał dalej. Czasem minęli samotną chatę bądź gospodarstwo nie zwracając szczególnej uwagi ich mieszkańców. Najwyraźniej ci byli już przyzwyczajeni do przejazdów tak barwnych grup, ewentualnie ich świadomość świata ograniczała się do terenów okolicznych, bo czego by więcej wymagać od prostych chłopów bądź myśliwych? Dziw brał, że nadal trwali na tej ojcowiźnie. Dopiero, gdy zaczęło zmierzchać, dojechali na skraj budzącej podziw puszczy. Ogromna i tętniąca życiem, tworzona przez wiekowe drzewa, które zdawały się swoimi bujnymi koronami sięgać chmur. Część z nich zdążyła już pożółknąć, tutejszy okres wegetacji wydawał się być zaburzony w stosunku do reszty tego lądu. Dopiero co udało im się wyjechać z obszarów pochłoniętych przez wiosnę, a tu taka niespodzianka.
Wojskowi do spółki z parobkami zajęli się rozstawianiem namiotów, po kwadransie można było już mówić o obozie rozbitym na skraju puszczy. Mimo długich i wyraźnych protestów ze strony Marka ostatecznie rozpalono ognisko. W całym tym zamieszaniu wszystkim umknął pewien drobny szczegół – magów już z nimi nie było. W tym czasie Hollav z Feliksem zdążyli przespacerować się w głąb lasu badając ogrom nienaturalnych drzew. Gałęzie tych tworów magii wykręcały się we wszystkie strony, nieraz kreując figury geometryczne. Ot, trójkątne, grube gałęzisko po sąsiedzku z kwadratem bądź innym prostokątem, czasem dało się dostrzec nawet koło.
- Rzucanie tutaj zaklęć może być bardzo niefortunną ideą – mruknął pod nosem Feliks ewidentnie zażenowany tą sytuacją.
- A teraz, mój drogi, przypomnij sobie lekcję na temat Koncentracji Wojennej i wymieszaj jej doświadczenie z traktatem Sectiusa VII Młodszego, a przy okazji...
- Och, tak, w końcu to takie proste! Dziękuję, mistrzu!
- Nie zapominaj się! – na wiecznie spokojnej i pogodnej twarzy Caina wymalował się gniew – Jesteśmy z dala od nich i jesteś mi winien okazywanie należnego szacunku, nie posiadasz nawet tytułu zaklinacza, niewdzięczny gówniarzu. Jeśli nie jesteś w stanie operować w tych warunkach to równie dobrze możesz przywiązać sobie kamień do szyi i wskoczyć do najbliższej rzeki.
- Tak, mistrzu. Przepraszam za złą ocenę sytuacji, mistrzu... - brunet wzdrygnął się wyraźnie widząc, że prawdziwy charakter jego protektora w końcu wychodzi na wierzch spod tej teatralnej maski.
- Nie jestem w stanie wyczuć źródła tej anomalii, to dziwne, cholernie dziwne. - przerwał w końcu ciszę Hollav – Rozumiem, żeby ktoś tak prymitywny i nieobyty z magią jak ty, ale ja? No właśnie! Reszta tych zgrzybiałych idiotów z Rady nie będzie usatysfakcjonowana takimi informacjami.
Feliks wciąż się nie odzywał, a jego mistrz widząc to pokręcił tylko głową z zażenowaniem. Przystanęli na najbliższej polanie, a raczej na tym co nią kiedyś było – pozostała z niej jedynie sucha ziemia, wypalona ziemia. Magus chwycił swój kostur w obie dłonie i zaczął kreślić kręgi ochronne dookoła siebie, starannie wpisując w nie sekwencje run. W trakcie tej pracy zwrócił wzrok na ucznia.
- Wróć do obozu zanim ta banda pijaków posądzi nas o spisek skali światowej. Do wymyślenia zgrabnej historyjki nie potrzeba talentu magicznego, twój szelmowski talent po ojcu w zupełności wystarczy. - młody zdążył już otworzyć usta, jednak mistrz w porę mu przerwał – Ruszaj, do cholery! - wrzasnął Cain, a zdawało się, że jego głos mógł w tym momencie kruszyć kości.
Brunet skłonił się zgrabnie i błyskawicznie odwrócił na pięcie, szybkim marszem ruszając w kierunku obozowiska. „Nadęty bufon. A mówili rude jest wredne, a mówili nie idź do ryżego mistrza... I mieli rację” dodał już tylko w myślach. Całą trasę poświęcił na przyglądanie się dziwacznym tworom anomalii nadal nie mogąc zrozumieć dlaczego akurat w taki sposób zaczęła oddziaływać na drzewa.
W tej części najbardziej rzuciło mi się w oczy 'miksowanie'. Zastanawiałam się nad mieszanką stylizacji. Trochę nowości i starości. Ciekawie. I jeszcze czułam się jakby powiewało najlepszymi trylogiami. No wiesz, krasnolud, ale również W. Kolegium Magiczne. Książka...na to czekam.
OdpowiedzUsuń