Wielki Szu |
Myślę, że każdy posiada filmy, z którymi sympatyzuje bardziej niż mniej. Sam dzielę je na specyficzne kategorie, które nie rywalizują ze sobą o miejsce w moim sercu i pamięci. Mam swoje ulubione dzieło s-f, mam swoje ulubione filmy klasy B, mam ulubione twory XXI wieku, a idąc za tym mam też ulubione polskie filmy z okresu... PRL-u! Podejrzewam, że część z was, moi drodzy czytelnicy, słyszała o niektórych z nich, a być może nawet je oglądała. Dziś skupię się właśnie na kilku dziełach z tej ostatniej grupy, temat może nie najpopularniejszy, ale za to silnie sentymentalny.
Dlaczego wgryzałem się w kinematografię peerelowską? To część naszej kultury, a co za tym idzie i naszej historii. Niosą za sobą nieraz ładunek pozytywnych wartości, przekazów, pozwalają nam lepiej zrozumieć naszych rodziców i dziadków, a na dodatek bywają niedoścignioną parodią ówczesnych realiów. Poza tym nie da się ukryć, że jest to kawałek kina na stosunkowo wysokim poziomie podług jego dzisiejszego stanu w naszym kraju.
"Wielki Szu" (1982) w reżyserii Sylwestra Chęcińskiego od lat pozostaje moją ulubioną pozycją z tamtego okresu. Historia oszusta-hazardzisty, który wyrobił sobie opinię najlepszego pokerzysty w fachu, jednak w końcu "trafił na swego" i wylądował w więzieniu. Gdy odsiedział karę i chciał wrócić do swej rzeczywistości, zacząć wszystko na czysto, okazało się, że nie ma już do czego. Tutaj zaczyna się opowieść jego dalszych losów i starań, którą poznać można dopiero oglądając to dzieło.
"Śmierć prezydenta" (1977) w reżyserii Jerzego Kawalerowicza to świetnie opowiedziana historia wyboru na prezydenta i zamordowania Gabriela Narutowicza. Podchodzę do niej z delikatnym dystansem, wkradło się do tego filmu konieczne minimum propagandy, aczkolwiek opisywane w nim wydarzenia naprawdę miały miejsce. W Polsce po odzyskaniu niepodległości wrzało, a reżyser nie szczędził sobie trudu, aby ukazać ten stan rzeczy. Najbardziej przerażający jest jednak fakt jak silne odbicie dnia dzisiejszego da się zauważyć w nastrojach naszych pradziadów jak i ich ojców, o których prawi film.
"Popiół i diament" (1958) w reżyserii Andrzeja Wajdy jest najczystszą klasyką naszej szkoły filmowej. Wojna dobiegła końca, jednakże podziemna Armia Krajowa nie odpuszcza i postanawia walczyć z komunistami, których uznała za nowych okupantów. Film ten ukazuje rozterki młodego człowieka, duchem tak sędziwego z powodu doświadczeń wojennych, który zaczyna wątpić w sens prowadzenia dalszej walki. Widzi ilu jego przyjaciół zdążyło zginąć, wątpi sam będąc postawionym w sytuacji tragicznej.
"Miś" (1980) w reżyserii Stanisława Barei to prawdopodobnie najlepsza komedia z tamtego okresu. Groteskowe i pełne paradoksalnych sytuacji życie prezesa klubu "Tęcza" to mistrzowskie ukazanie PRL-u w krzywym zwierciadle. Absurdalne sytuacje w barach mlecznych, sklepach czy urzędach to jedynie ukazanie polskiej codzienności w czasie, gdy przegniły już korzenie ustroju komunistycznego, a on sam zaczął chylić się ku upadkowi.
Filmów, które mógłbym wymieniać jest bezlik. Samej twórczości Stanisława Barei z wielką chęcią poświęciłbym iście książkowy metraż jako człowiek zafascynowany nim od dziecka. Pozwolę sobie jednak uciąć temat w tym momencie, zaintrygowany waszymi opiniami na temat tamtego okresu historycznego w polskim (i światowym, tak dla czytelników zagranicznych) kinie. Przepadacie za nim, nie znacie go, a może po prostu unikacie?
Na sam koniec linki do tych filmów, które są dostępne legalnie do obejrzenia w sieci (specyfika licencji).
Właśnie sobie uświadomiłam jak niewiele wiem o tamtych czasach. Filmy, no cóż pewnie oprócz "Miś" jakieś oglądałam, tylko z tytułów nie pamiętam.
OdpowiedzUsuń